Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dnej pochyłości schodów, nie zwracał na nich uwagi. I ja wszedłem w półmrok bardzo długiego krużganku, wyłożonego kamieniami, wypolerowanemi stopami ludzkiemi przechodniów; pod ścianami jego stały rzędami kramiki.
W najdalszym końcu tego krużganka widać było skrawek wieczornego nieba i tam zaczynały się drugie nierównie więcej strome schody, prowadzące już prosto do Shwedagonu, jak nazywają tę świątynię. Zatrzymałem się tam; przedemną był wspaniały przedsionek, w czystym stylu birmańskim, ozdobionym chińskiemi napisami i pomyślałem, że nic już piękniejszego nie zobaczę, chociażbym poszedł dalej. Nie mogłem pojąć, jakim sposobem ten naród może wydawać rozbójników, o których się czytuje w dziennikach. I ujrzałem wtedy oblicze, które było dla mnie objawieniem. Podbródek, policzki, usta, szyja modelowane według starorzymskiego typu, a ponad tą doskonałością linii tkwił nos mongolski, wąskie czoło, błyszczące skośne oczy. Przypatrywałem się bacznie temu człowiekowi, a on obejrzał się także ze zdumiewająco zuchwałym wyrazem, wykrzywiając szyderczo usta. Potem odszedł z miną wyzywającą, a ja zostałem wzbogacony jednem więcej wspomnieniem i obserwacyą.
Ten człowiek wydał mi się typem dakoita. Przy sposobności potrafiłby ukrzyżować...
Potem brunatne dzieciątko zjawiło się na ręku matki i roześmiało się, a ja zapragnąłem uścisnąć je za rączkę i wyszczerzyłem też do niego zęby. Matka podniosła w górę maleństwo i roześmiała się, i dziecię się śmiało, i wszyscy się śmiali, bo zdaje się, że