Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

strzępionemi igłami, a na brzegach stawu irysy i trzciny kołysały się na wietrze.
Właściciel drugiego zakładu mieszkał w pudełku z ciemnego drzewa, domem nazwać tego niepodobna, otoczony drogocennemi bronzami i medalami z wystaw europejskich i amerykańskich. Spokojny był i cichy jak kot, a mówił prawie szeptem. Chcemy obejrzeć fabrykę? Poprowadził nas przez ogród; dla niego było to niczem, lecz my stanęliśmy zachwyceni. Kamienne latarnie, porosłe zielonkawym mchem, wychylały się z pośród bambusów, między któremi stały bociany wykute z bronzu. Karłowata sosna obejmowała ramionami czarodziejską sadzawkę, w której tłuste, leniwe karpie poruszały się zwolna, a parę czubatych nurów zakwakało na nasz widok. Cisza taka, że słychać było szelest spadających kwiatów wiśniowych i plusk wody poruszanej przez ryby. Japończycy do ozdoby swych domów zbierają wszystko: dziwacznie obrobione przez wodę kamienie, odłamy skały, drobne kamyki. Zmieniając mieszkanie, zabierają cały ogród, sosny i resztę, a nowy lokator ma wolne pole do przyozdabiania go według swego gustu.
Po sześciu stopniach weszliśmy do budynku, gdzie szła robota. W jednym pokoju stały farby do emalii, starannie umieszczone w dzbanach nieposzlakowanej czystości, i miedziane wazony, przygotowanej do emaliowania; niewidzialny ptak świergotał i gwizdał w klatce, pudełko barwnie ustrojonych motyli stało na zawołanie dla malarza. W następnym pokoju siedzieli robotnicy, trzech mężczyzn, pięć kobiet i dwóch chłopców, wszyscy milczący, jak uśpieni.