Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ma zajmowała się babcią, młoda ciocia gitarą, a dwie dzieweczki czternasto i piętnastoletnie małym, ośmioletnim chłopczykiem, który ze swej strony zajmował się maleńkiem dzieciątkiem, które znów miało minę taką, jakby się zajmowało wszystkimi. Babcia ubrana była w kolor ciemno-niebieski, mama niebiesko i popielato, dziewczątka miały wspaniałe krepowe szaty, ponsowe i lila w desenie z kwiatów, jedwabne szarfy koloru kwiatów jabłoni, z podbiciem barwy świeżo rozkrojonego melona; chłopczyk był ubrany w złociste rdzawo-brunatne suknie, a maleństwo przewracało pomiędzy talerzami pulchne swe ciałko, odziane w tęczowe kolory. Wszyscy byli ładni, wszyscy, z wyjątkiem babci, która była tylko wesoła i łysa, a gdy skończyli obiad i sprzątnięto stoliczki z lakki, białą z niebieskiem porcelanę i zielonawe filiżanki, ciocia zaczęła grać na gitarze, samisen, a dziewczątka bawić się w ślepą babkę.
Człowiek żywy, złożony z krwi i ciała, nie zdołałby wytrzymać z drugiej strony parawanu. Zapragnąłem też bawić się z niemi, ale byłem za wielki i za niezgrabny, więc mogłem tylko siedzieć i przypatrywać się tym porcelanowym figurkom. Krzyczały, skakały, goniły się i przysiadały na ziemi z niewinnym wdziękiem dziewczęcym, a przerywały zabawę poto tylko, żeby popieścić maleńkiego, gdy mu się zdawało, że go zaniedbują. A gdy zmęczone nie mogły już biegać, wachlowały się, oparte o niebieskie parawany, i każda z nich stanowiła obrazek, któregoby żaden malarz nie potrafił oddać, a ja śmiałem się z niemi, dopóki nie stoczyłem się z werandy na uli-