Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiosek w dolinie. W odległości czterdziestu mil, nietknięty przez chmurę ani burzę, biały bark Donga-Pa — Góry Rady Bogów — dźwigał Gwiazdę Wieczorną. Szukając suchych grzęd na kolczastych drzewach, małpy przyśpiewywały sobie żałośnie, a ostatni powiew wiatru dziennego przyniósł z niewidzialnych wsi woń dymu mokrego drzewa, ciepłych placków, oroszonych zarośli i gnijących szyszek sosnowych. Oto prawdziwa woń Himalajów, a kiedy ta woń wejdzie raz w krew człowiekowi, to ten człowiek w końcu porzuci wszystko i wróci w góry, aby umrzeć. Chmury zemknęły się, woń pierzchnęła i nie pozostało na świecie nic, prócz przejmującej chłodem do szpiku kości białej mgły i huku rzeki Sutledż, pędzącej doliną pod nami. Nie chcąca umrzeć tłusto-ogoniasta owca zabeczała żałośnie u wejścia do mego namiotu. Szamotała się z prezesem ministrów i jeneralnym dyrektorem oświecenia publicznego, a była darem królewskim, przeznaczonym dla mnie i mej służby obozowej. Podziękowałem, jak przystało, i spytałem, czy nie mógłbym uzyskać posłuchania u króla. Premjer, włożywszy turban, który mu spadł z głowy podczas walki, zapewnił mnie, że królowi będzie bardzo przyjemnie zobaczyć mnie. Wobec tego posłałem mu dwie butelki na próbę, a kie-