Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Woły jęły sapać i charczeć przeciągłym i świszczącym — charakterystycznym dla bydła indyjskiego głosem, szarpiąc się i szamocąc, pchając się jeden na drugiego, tupiąc, wierzgając i potykając się na śliskiej mazi, aż wkońcu, porykując gniewnie, omal nie zwaliły się na ziemię.
— Poskręcacie sobie karki za chwilę! — przestrzegał je koń — i cóż wam złego mogą zrobić biali ludzie?... Ja przecież jestem za pan-brat z nimi!
— Oni... nas... zjadają! — zawołał jeden z wołów. — Hej, ciąg silniej!
Jarzmo pękło z trzaskiem, a woły powlekły się dalej.
Dotąd nie wiedziałem, czemu bydło indyjskie tak się lęka Anglików. Rzecz w tem, że my jadamy wołowinę, której nie tknie żaden z poganiaczy. Łatwo pojąć, że bydło nie ma wielkiej ochoty służyć nam za potrawę.
— A niechże mnie wytłuką własnym moim łańcuchem! — śmiał się Billy. — Któżby przypuszczał, że takie dwa byczki mogły zbaranieć do tego stopnia? A to byczy kawał!
— Pal ich licho! — zawołał koń. — Zaraz pójdę przyjrzeć się temu człowiekowi. Biali ludzie miewają przeważnie w kieszeni różne smakołyki.
— No, to żegnam! — odpowiedział Billy. — Nie powiem, bym osobiście żywił do ludzi wielką sympatję. Zresztą biali ludzie, którzy nie mają gdzie spać, są najprawdopodobniej złodziejami, a ja mam na grzbiecie wiele rzeczy, będących