Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie będziesz słuchał zwierzchnika, to zatrzymasz w miejscu całą baterję, a na dobitkę dostaniesz tęgie lanie!
Woły powstały i zabierały się do odejścia.
— Już ranek nadchodzi — odezwały si. — Trza wracać do kwater. Prawda, że patrzymy jeno ślepiami przed siebie i nie grzeszymy zbytkiem rozumu... w każdym razie my tylko jedne nie zaznałyśmy strachu w ciągu ubiegłej nocy! My! my! Dobranoc, zuchy!
Nikt na to nie odpowiedział, a koń, chcąc zmienić temat rozmowy, zapytał:
— Ale gdzież to się podział ten mały piesek? Gdzie pies, tam być musi i człowiek!
— Jestem tu pod lawetą, razem z moim panem; — zaszczekał Vixen. — Ach ty wielbłądzie, ty drągalu, pokrako, niezdaro! Pocoś ty nam rozwalił namiot! Mój pan bardzo się rozgniewał!
— O-o-o! — ryknęły woły. — Czy to aby nie biały człowiek?
— Tak jest! — odszczeknął Vixen; — może myślicie, że panem moim jest czarny poganiacz wołów.
— Tak nam mó-ó-w! — zaryczały woły. — Mu! Mu! Zmykajmy-y-y do domu-u-u!
Poczłapały po błocie rączo; niebawem jednak zawadziły jarzmem o dyszel jaszczu i nie mogły ruszyć dalej.
— No, to już klapa! — odezwał się Billy spokojnie. — Niepotrzebnie się szarpiecie. Musicie tak stać aż do rana. Ale cóż to was napadło? Czyście z byka spadły, byki jedne?