Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jacy ludzie? czy każdy, kto znalazł się na placu? — spytał rumak. — W ujeżdżalni uczono nas kłaść się na ziemię i pozwalać strzelać ponad sobą... ale pozwalamy na to jedynie naszym własnym panom. Komu innemu, prócz Dicka Cunliffe’a, nie zawierzyłbym w podobnej sytuacji. Czynność ta bowiem wywołuje swędzenie na podbrzuszu, a pozatem muszę wtedy przytulać łeb do ziemi i nie widzę nic przed sobą.
— Czyż nie wszystko jedno, kto strzela ci ponad głową? — odpowiedział wielbłąd. — Człek leży przy człeku a wielbłąd przy wielbłądzie, a wszystko to osłonięte kłębami dymu. Wówczas nie lękam się wcale; siedzę sobie spokojnie i czekam końca tej pukaniny.
— Bardzoś odważny! — z przekąsem ozwał się wierzchowiec; — mimo to dla głupich sennych urojeń gotów jesteś alarmować cały obóz. No! no! Zanimbym położył się (nie mówiąc już o siadaniu) i pozwolił człowiekowi strzelać nade mną, jużby moje kopyta nawiązały bliższą styczność z jego twarzą. Czy słyszałeś kiedy coś równie strasznego?
Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Nagle jeden z wołów wzniósł potężną głowę i odezwał się:
— Wszystko to do luftu! Istnieje tylko jeden skuteczny sposób walczenia. My go znamy! My-y-y!
— Mów do mnie jeszcze! — zadrwił Billy. — Proszę się wobec mnie nie krępować! Przypuszczam, kamraci, że walczycie, stojąc na ogonach.