Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Być postrzelonym, a nie mieć sposobności najechania na ludzi, którzy strzelają! — zadumał się wierzchowiec. — Jabym tego nie zniósł... zarazbym się zerwał do ataku razem z Dickiem!
— O nie! nie zerwałbyś się, bobyś sobie nogi połamał! Chyba wiesz, że gdy działa znajdują się na stanowiskach, to już same wykonywają atak. Tak wygląda prawdziwie nowoczesna, udoskonalona wojna!... ale walczyć na noże... fe!
Wielbłąd juczny już od dłuższego czasu kiwał głową, starając się wtrącić choć słówko do rozmowy. Wkońcu z wielkim trudem wykrztusił z siebie bełkotliwe wyrazy, do płókania gardła podobne:
— Ja... ja... ja... także tr-r-rochę walczyłem... ale bez tego wspinania się na gór-r-ry i bez biegania...
— Spodziewam się — odrzekł Billy. — Nie wyglądasz na to, byś umiał piąć się po górach lub pędzić galopem. No, i jakżeś ty tam walczył, stary stogu siana?
— Wcale przyzwoicie — odpowiedział wielbłąd. — Siedzieliśmy sobie... wszystkie społem...
— Na mój popręg i naszelnik! — zaklął koń pod nosem. — Siedzieliśmy sobie? Hi! Hi! Hi!
— Siedliśmy... a było nas ze sto, — ciągnął dalej wielbłąd; — uformowaliśmy wielki czworobok, a od zewnętrznej jego strony ludzie spiętrzyli pakunki i siodła i poczęli strzelać ponad naszemi grzbietami na wszystkie strony, jak to u ludzi jest zwyczajem... krm! krm!