Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hej, kamraty, co leżycie na ziemi, odezwijcie się, coście wy za jedni!
Woły obróciły ozorami przeżuwaną strawę i odpowiedziały:
— Siódme jarzmo pierwszego działa artylerji ciężkiej. Spałyśmy, kiedy napadły nas wielbłądy, ale gdy poczęły po nas deptać, wstałyśmy, by przenieść się gdzieindziej, bo lepiej leżeć spokojnie w błocie, niż dać się kopać na najlepszej podściółce. Mówiłyśmy temu oto twojemu koledze, że niema czego się obawiać, ale on uważał, że ma w mózgu więcej rozumu niż my... My-y!
I poczęły znów przeżuwać strawę.
— Oto skutki głupiej bojaźni! — przyciął Billy kompanowi. — Nawet woły z ciebie się śmieją! Miło ci tego słuchać, młokosie?
Młody muł kłapnął zębami i burknął pod nosem, że nie zważa na tę starą wołowinę: woły tylko trącały się rogami i żuły bez przerwy.
— No, no! nie masz co się dąsać, skoroś stchórzył. Nad takie postępowanie niema gorszego tchórzostwa — skarcił go koń kawaleryjski. — Mojem zdaniem, każdemu można wybaczyć, jeżeli w ciemności nocnej przestraszył się jakiejś rzeczy, której nie mógł rozpoznać. Gdy jeszcze bawiłem w ojczystej Australji, pewien zielony rekrut nabajał nam niestworzonych rzeczy o jakichś wężach, podobnych do bicza; takeśmy się tem przejęli, że na widok zwisających luźno własnych naszych postronków zrywaliśmy się parokrotnie z uwięzi