Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jak toczą się krągłe kamienie, porwane wartkim prądem wezbranego strumienia, tak toczyła się i kłębiła wgłąb parowu nawała czarnych rogów, spienionych pysków i szeroko rozwartych ślepiów. Słabsze bawoły, wyparte na bok w tym ścisku, pięły się po zboczach wąwozu, z trudem przebijając się przez gęstwę pnączy. Wszystkie wiedziały, iż czeka je ważne zadanie — że oto nastąpi owo straszliwe natarcie bawolego stada, którego żaden z tygrysów zdzierżeć nie zdoła.
Słysząc grzmiący tętent ich kopyt, Shere Khan zerwał się z miejsca i pokuśtykał wdół wąwozu, wypatrując, czy nie uda mu się czmychnąć kędyś boczkiem. Ale ściany wąwozu były bardzo spadziste, więc Kulas rad nie rad wlókł się marudnie, czując w żołądku ciężar jadła i napitku, a w sercu szczerą chętkę uchylenia się od walki.
A tymczasem stado już brnęło z chlupotem przez bajoro, z którego on wylazł przed chwilą, i ryczało rozgłośnie, aż brzegi wąwozu drgnęły dzwonnem echem. W chwilę potem Mowgli posłyszał podobny odzew z przeciwległego końca wąwozu i ujrzał Shere Khana, zawracającego pośpiesznie z drogi. Tygrys wiedział bowiem, że z dwojga złego mniejszem złem jest walka przeciw buhajom, niż przeciw krowom broniącym swych cieląt.
Nagle Rama uwadził o coś nogą, potknął się w biegu, znów oparł się racicami na jakimś miękkim przedmiocie, stratował go doszczętnie i wiodąc tuż za sobą gromadę rozjuszonych buhajów, całym pędem wpadł na drugie stado, nadcią-