Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czemu wiedział, że Shere Khan jeszcze nie zawitał w te strony; każdego dnia wylegiwał się na trawie, nadsłuchując każdego szelestu wokoło i marząc o dawnych czasach, przeżytych w dżungli. Gdyby Shere Khan choć raz niezdarnie poruszył kulawem łapskiem w głębi leśnego uroczyska, szelest tego poruszenia doszedłby niechybnie do uszu Mowgliego w ciągu któregoś z długich, cichych poranków.
Aż wkońcu nadszedł dzień, gdy Mowgli nie obaczył Szarego Brata na zwykłej czatowni. Zaśmiał się głośno i pognał bawoły w rozpadlinę pod drzewem dhâk, które było obsypane czerwono-złocistem kwieciem. Siedział tam już Szary Brat, zjeżywszy groźnie włosy na całym grzbiecie.
— Shere Khan ukrywał się przez cały miesiąc, by zmylić twą czujność — meldował wilczur, dysząc ciężko. — Ubiegłej nocy przekroczył granicę pastwiska i za sprawą Tabaqui’ego znalazł się na twym tropie.
Mowgli zmarszczył się groźnie.
— Nie boję się Shere Khana, ale Tabaqui to przebiegła sztuka!
— Nie bój się go! — odpowiedział Szary Brat, oblizując nieznacznie wargi. — Dziś o świcie spotkałem Tabaqui’ego. Teraz opowiada o swej przebiegłości drapieżnym ptakom, ale przedtem... nim mu kark skręciłem... wyśpiewał przede mną całą prawdę. Shere Khan zamierza czatować na ciebie dziś wieczorem u wrót wioski... tylko na ciebie... i na nikogo pozatem. W tej chwili łotr