Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jest w Benares zjawiskiem tak zwykłem, że przechodnie nie odwracali nawet głowy.
Bankier zaniósł wieści w ciemną głąb świątyni i wolne, niezliczone minuty Wschodu poczęły upływać, lecz Lama spał w swojej celi i żaden kapłan nie chciał go budzić. Aż gdy klekot jego różańca znów zmącił ciszę dziedzińca, gdzie stały spokojne posągi Arhatów, jeden z nowicjatu szepnął: „Twój chela jest tutaj“ — i starzec poszedł, zapominając dokończyć modlitwy.
Zaledwie wysoka postać ukazała się w bramie, gdy wieśniak podbiegł i podnosząc w górę dziecko wołał:
— Spójrz na nie o Świętobliwy, a jeśli taka wola Bogów, niech ono żyje! niech żyje!
Sięgnął do trzosa i wydobył małą srebrną monetę.
— Cóż mu jest? — oczy Lamy zwróciły się na Kima.
— To tylko febra — rzekł Kim. — Dziecko jest źle odżywiane.
— Choruje z byle powodu, a matki jego tu niema.
— Wyleczę je, jeśli pozwolisz, o Świętobliwy.
— Co? Zrobili cię lekarzem? Zaczekaj tu, — rzekł Lama, siadając obok wieśniaka na najniższym stopniu świątyni, podczas gdy Kim, spoglądając na nich z ukosa, otwierał zwolna małą skrzynkę betelu.
Marzył w szkole o powrocie do Lamy; jako Sahib chciał podrażnić się trochę ze starcem, zanimby się dał poznać — ot, dziecinne marzenia. Ale więcej jeszcze było uroku w tem zamyśleniu (pełnem poszukiwania płaskich butelek) ze zmarszczonemi brwiami i z wtrąconą od czasu do czasu pauzą dla namysłu i wymruczenia zaklęcia. Chininę

—   65   —