Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

malutki. Zmieniliśmy jego imię, gdy nadeszła febra. Przebraliśmy go za dziewczynkę, robiliśmy wszystko, co można było zrobić, oprócz... Mówiłem to jego matce, gdy mnie wyprawiała do Benares, powinna była ze mną pojechać, mówiłem, że sułtan Sakhi Sarwar najprędzej może nam pomóc. Znamy jego łaskawość, ale te południowe Bogi są takie dziwne.
Dziecko obróciło się w mocno splecionych ramionach i popatrzyło na Kima z pod ociężałych powiek.
— I wszystko było bezskuteczne? — zapytał Kim z widocznem zajęciem.
— Wszystko bezskuteczne, wszystko bezskuteczne — rzekło dziecko spękanemi od gorączki wargami.
— Bogowie dali mu przynajmniej dobry rozumek — rzekł z dumą ojciec. — I pomyśleć, że on się tak roztropnie przysłuchiwał. Tam twoja świątynia. No — ja jestem ubogi człowiek, z wielu już kapłanami miałem do czynienia, ale zawszeć to mój syn i jeśli podarunek ofiarowany twemu mistrzowi może go uleczyć... doprawdy, że już nie wiem co robić.
Kim zatrzymał się przed rzeźbionemi drzwiami świątyni. Biało ubrany bankier z Ajmir, pokutujący teraz za grzech wyzysku, zapytał go, czego chce.
— Jestem chela lamy Teshoo, świętobliwego z Bhotiya! — który tu przebywa. Wezwał mnie, abym przybył. Czekam. Donieś mu o tem.
— Nie zapominaj o dziecku — wołał niecierpliwy dżat, i ryczał dalej w języku pendżabskim: — O Świętobliwy — o uczniu Świętobliwego — o bogowie wszystkich światów, spójrzcie na rozpacz, siedzącą u waszej furty. — Wołanie takie

—   64   —