Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umoczywszy kawałeczek bawełny, ale Hunifa usłyszała to.
— Nie, nie — zawołała. — Tego się tak nie robi, ale z osobnemi ceremonjami. Farbowanie odbywa się dopiero na ostatku. — Muszę cię zabezpieczyć dobrze na tę Drogę.
— Więc to „jadoo”? (czary) — zapytał Kim, cofając się w tył. Przykro mu było patrzeć na jej białe, niewidome oczy. Ręka Mahbuba chwyciła go za kark i przegięła go tak, że nosem omal nie dotykał podłogi.
— Nie ruszaj się. Nic ci się złego nie stanie, mój synu. Jestem twoim ofiarnikiem.
Nie mógł widzieć, co kobieta zamierza robić, ale przez kilka minut słyszał klekotanie jej biżuterji. Posłyszał dobrze mu znany trzask i syczenie płonącego kadzidła. Potem pokój napełnił się wonnym, ciężkim, odurzającym dymem. Poprzez wzmagającą się senność słyszał imiona djabłów: Zobazana, Syna Piekieł, obecnego na placach targowych i w miejscach postoju, powodując wszystkie grzeszne słabości, jakich można nabawić się w drodze; niewidzialnego Dulhana, który przebywa wokół meczetów i kryje się w pantoflach wiernych, przeszkadzając im w modłach, oraz Musbuta, władcy kłamstwa i strachu. Hunifa, już to szepcąc mu w ucho, już to przemawiając z ogromnej odległości, dotykała go swemi ohydnemi miękkiemi palcami, natomiast uścisk dłoni Mahbuba nie zmniejszył się ani na chwilę z jego karku, aż chłopak ciężko westchnąwszy, padł bez zmysłów na ziemię.
— Allah! Jak że on się mocno opierał. Nigdybyśmy nie potrafili do tego doprowadzić samemi tylko ziołami. To jego biała krew stawiała taki opór, jak sądzę — rzekł niechętnie Mah-

—   51   —