Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary „Czerwony Kapelusz“ wie, że przyjeżdżasz do niego.
— Będę ci płacił trzy „dustoorie”, jako porękawiczne, z mojej trzymiesięcznej pensji — rzekł poważnie Kim. — To znaczy po dwie rupje miesięcznie. Ale musimy się naprzód uwolnić od tego. — To mówiąc chwycił się za płócienne spodenki i pokazał na swój kołnierzyk. — Przyniosłem ze sobą wszystko, co potrzebne do drogi. Mój kuferek odesłałem już do Lurgana Sahiba.
— Który przysyła ci ukłony, Sahibie...
— Sahib Lurgan, to bardzo sprytny człowiek. Ale co ty masz zamiar robić?
— Ja jadę znów na Północ, na „Wielką Grę”. Cóż więcej? Czy myślisz wciąż o swoim starym „Czerwonym Kapeluszu?”
— Nie zapominaj, że to on zrobił mnie tem, czem jestem, chociaż sam o tem nie wie. Rok rocznie wysyła pieniądze na moją naukę.
— I ja byłbym to samo zrobił, gdyby mi to było przyszło do głowy — mruknął Mahbub. — Chodźmy. Zapalają teraz lampy i nikt cię nie zauważy na targu. Pójdziemy do domu Hunify.
W drodze Mahbub dawał mu różne rady i wskazówki podobne trochę do tych, jakich udzielała Mahbubowi własna jego matka, przestrzegając przed Hunifą, że ona i jej podobne niewiasty zniszczyły już nawet niejednego króla.
— Przypominam sobie — cytując złośliwe przysłowie — co jeden z nich mówił o nich. — „Raczej zaufaj wężowi, niż prostytutce, a prostytutce raczej, niż Pathanowi, Ali Mahbubie”. Otóż nawiasem mówiąc, wyjąwszy słowa o Pathanach, do których i ja należę, wszystko inne jest rzetelną prawdą. A szczególnie

—   48   —