Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nigdy obecny przy tego rodzaju pouczaniu, co taki jak on ma robić.
— Przyjedzie do mnie — odrzekł poprostu Mahbub. — Lurgan Sahib i ja przygotujemy go do drogi.
— Wiec zgoda. — Przez sześć miesięcy może chodzić sobie na własną rękę, ale kto mi za niego zaręczy?
Lurgan pochylił nieznacznie głowę. — On nie wygada się z niczem, jeśli o to się pan obawia, pułkowniku Creighton.
— Bądź co bądź, to mały chłopak jeszcze.
— Ta-ak, ale naprzód on nie ma się z czem wygadać, bo nic nie wie, a powtóre wie, co go za to czeka. A przy tem on kocha bardzo Mahbuba, a mnie też trochę.
— Czy będzie brał jaką pensję? — zapytał praktyczny handlarz koni.
— Na chleb i wodę tylko. Dwadzieścia rupji miesięcznie.
Jedną z zalet Tajnej Służby Wywiadowczej jest to, że nie sprawdza ona zbyt dokładnie rachunków. Służba jest naturalnie śmiesznie licho płatna, ale funduszami rozporządza kilku ludzi, którzy nie żądają pokwitowań, ani dokładnie sprawdzanych rachunków. W oku Mahbuba błysnęła chciwość. Nawet obojętna twarz Lurgana drgnęła ze wzruszenia. Przewidywał, że nadejdą lata, gdy Kim zostanie wytresowany i wciągnięty w Wielką Grę, która nie ustaje ni w dzień, ni w nocy, na obszarze całych Indji. Przewidywał zaszczyty i zaufanie, jakie spłyną na tych kilka wybranych, którzy wyszli z pod jego opieki. Lurgan Sahib zrobił właśnie łącznika „E. 23” tem, czem „E 23” został z dzikiego, bezczelnego i kłamli-

—   46   —