Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech go pan puści wolno... niech sobie idzie, gdzie go oczy poniosą, — przerwał niecierpliwie Mahbub. — Komu może przyjść do głowy, żeby młodemu źrebcowi dawać odrazu duży ciężar? Dla zachęty... trzeba mu pozwolić, niech się ugania za karawanami, jak nasze młode wielbłądy. Ja bym go wziął nawet sam ze sobą, ale...
— Znam jedną sprawę... na Południu, gdzieby go można najlepiej zużytkować — rzekł ze szczególną lubością Lurgan Sahib, łypiąc swemi fioletowemi powiekami
— Ta rzecz jest w ręku łącznikowego „E. 23“ — rzekł szybko Creighton. — Jego tam niemożna posyłać. A przytem on nie zna Turki.
— Proszę mu tylko opisać wygląd i zapach listów, których nam potrzeba, a on je już potrafi wydostać — nalegał Lurgan.
— Nie, na to potrzeba dojrzałego mężczyzny — odparł Creighton.
Rozmowa ta dotyczyła bardzo delikatnej materji, w sprawie niedozwolonej i podżegawczej korespondencji między pewną osobistością, roszczącą sobie prawa do najwyższej władzy we wszystkich kwestiach religji mahometańskiej na całym świecie, a pewnym młodym członkiem rodziny królewskiej, którego nakłoniono do handlu żywym towarem na terytorjum należącem do Brytanji. Dostojnik muzułmański zachowywał się bezczelnie i arogancko; natomiast młody książę raczej tylko z niechęcią odnosił się do zakazu, który krępował jego przywileje, ale zgoła niepotrzebnie prowadził korespondencję, która mogła go pewnego dnia skompromitować. W istocie też udało się pochwycić jeden z tych listów, lecz tego, który go dostał w swoje ręce, znaleziono potem zabitego przy drodze w suk-

—   42   —