Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z niezawisłych i lennych dworów, oficjalnie wysłani po naprawę klejnotów, którzy jednak w istocie mieli za zadanie zaciągnąć pożyczkę dla kapryśnych Maharani (królowe) lub młodych radżów. Przychodzili tam „Babi”, z którymi Lurgan Sahib rozmawiał z góry i protekcjonalnie, ale pod koniec rozmowy dawał im pieniądze w srebrze i rządowych papierach. Trafiały się tam przypadkowe zgromadzenia dziwacznych krajowców w długich szatach, którzy rozprawiali o metafizyce po angielsku i bengalsku, ku wielkiemu zbudowaniu Sahiba Lurgana. Kwestje religijne zajmowały go zawsze.
Z końcem dnia Kim i chłopak hinduski, którego imiona się zmieniały zależnie od humoru Sahiba Lurgana — zdawali szczegółowo sprawę z tego, co słyszeli i widzieli — wypowiadali swój pogląd na charakter każdego z tych ludzi, o ile się rysował na ich twarzy, na sposób mówienia i zachowania się ich i wygłaszali swoje domysły co do ich istotnych interesów.
Po obiedzie Lurgan Sahib przyglądał się z zainteresowaniem gdy obaj przebierali się i charakteryzowali i brał w tej zabawie szczery udział. Umiał on wyśmienicie podmalowywać twarze i jedną plamką lub kreską zmieniał je nie do poznania. W sklepie były wszelkiego rodzaju stroje i turbany, a Kim występował naprzemiany jako młody Mahometanin z dobrego rodu, jako handlarz oliwy, a raz (wesoły to był wieczór) — jako syn obywatela z Oudh, w najpełniejszym stroju. Sahib Lurgan miał bystrość jastrzębią w dostrzeganiu najmniejszych usterek stroju, a leżąc na starym machoniowym tapczanie, wykładał całemi godzinami, jak jaka kasta mówi, chodzi, kicha, a po każdym „jak”, które małą przedstawia

—   21   —