Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naucz się najprzód tego, a potem będziesz sam uczyć innych — rzekł mu Lurgan Sahib. Tymczasem on lepszy jest od ciebie. Czy nie tak?
— To prawda. Ale jak się to robi?
— Trzeba powtarzać kilka razy z rzędu, aż się dobrze nauczysz. Zaręczam ci, że warto się tego nauczyć.
Chłopaczek hinduski zadowolony z siebie poklepał Kima po ramieniu.
— Nie rozpaczaj — rzekł do niego. — Ja sam ciebie tego nauczę.
— A ja zobaczę, czy dobrze cię nauczono — rzekł Lurgan Sahib, mówiąc ciągle w narzeczu, bo oprócz mego chłopca..., który zrobił dziś głupstwo, kupując taką masę białego arszeniku, zamiast mnie o to poprosić... to oprócz niego, od dawna już nikogo nie spotkałem, ktoby bardzej od ciebie wart był tej nauki. A po dziesięciu dniach będziesz mógł wrócić do Nucklao, gdzie niczego nie umieją nauczyć na dłuższą metę. Zdaje mi się, że będziemy żyli ze sobą w przyjaźni.
Nastały szalone dni, ale Kim zbyt się z nich cieszył, aby zwracać uwagę na ich szaleństwa. Zrana grali w grę klejnotów, czasem prawdziwemi klejnotami, czasem stosami mieczów i sztyletów, czasem fotografjami krajowców. Po południu Kim i chłopak hinduski siadywali w milczeniu za stosem dywanów, lub za skrzynią i przyglądali się licznym a ciekawym gościom Mr. Lurgana. Byli to mali radżowie, których eskorta pokaszliwała, czekając na werandzie, przybywający kupić różne ciekawe nowości, jak fonografy i inne mechaniczne zabawki. Przychodziły tam panie, poszukujące naszyjników i panowie szukający pań; tak się przynajmniej zdawało Kimowi, bo umysł jego był zepsuty przedwczesnem doświadczeniem. Krajowcy

—   20   —