Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jesteś pierwszy, któremu udało się stawić mi opór. Chciałbym wiedzieć, jak się to stało... Ale masz rację. Nie powinieneś tego mówić... ani mnie nawet.
Zawrócił w ciemną głąb sklepu i usiadł przy stole, zacierając powoli ręce. Za stosem dywanów złożonych w kącie słychać było ciche łkanie. Był to mały Hindusik, stojący posłusznie za karę twarzą do ściany, zanosząc się od płaczu.
— A, widzisz go, jaki to on zazdrosny. Zobaczymy, czy zechce mu się raz jeszcze truć mnie przy śniadaniu, tak, że będę musiał gotować je sam po raz drugi?
— „Kubbee”... „kubbee nahin”, — brzmiała przerywana łkaniem odpowiedź.
— A tego drugiego chłopca będziesz chciał zabić? co?
— „Kubbee, kubbee nahin” (Już nigdy. Nie).
— A jak myślisz, czy on zrobi to raz jeszcze? — zapytał, zwracając się do Kima.
— Och, tego nie wiem. Może spróbuje. A czemu to on chciał ciebie otruć?
— Dlatego, że mnie tak kocha. Przypuśćmy, że ty kochałbyś kogoś i zobaczyłbyś, że przychodzi do niego ktoś, kto zaczyna się więcej podobać od ciebie temu, kogo ty kochasz... to co zrobiłbyś wtedy?
Kim zamyślił się. Lurgan powtórzył powoli pytanie w narzeczu.
— Nie otrułbym tego człowieka — odrzekł Kim po namyśle — ale za to zbiłbym tego chłopca... gdyby on zakochał się w tym człowieku. Ale najprzód zapytałbym chłopca, czy wszystko to byłoby prawdą.
— A, widzisz, a jemu się zdaje, że każdy może być zakochany we mnie.

—   16   —