Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w bok i zawołał: — patrz! Dekho! Przecież naczynie leży tam, gdzie było przedtem.
— Leży tam, gdzie było... — powtórzył machinalnie zamyślony Lurgan, wpatrując się bacznie w chłopca, gdy ten pocierał sobie kark i szyję. — Ty jednak jesteś dopiero pierwszym, któremu udało się tę rzecz widzieć taką, jaką ona jest. — Potarł ręką swoje szerokie czoło.
— Czy to były też czary? — pytał go Kim podejrzliwie. Dudnienie w żyłach ustało, w głowie miał uczucie niezwykłej pustki.
— Nie, to nie były czary. To było tylko po to, żeby się przekonać, czy jest jaka... skaza w pewnym klejnocie. Nieraz bardzo piękne klejnoty rozlatują się w kawałki, jeżeli je weźmie w rękę ktoś, kto się zna na tem. Dlatego to trzeba być ostrożnym, zanim się je oprawi. Powiedz, czy widziałeś cień tego naczynia?
— Przez chwilę. Zaczął wyrastać, jak kwiat z podłogi.
— No, a wtedy, cóżeś zrobił? To jest, chciałem powiedzieć, co sobie wtedy myślałeś?
— O! Wiedziałem przecie, że naczynie było rozbite i, zdaje mi się, że tak też myślałem, — i rzeczywiście też było ono rozbite.
— Hm. Czy robił już kiedy przedtem ktoś z tobą takie czary?
— Czy myślisz, że dałbym to zrobić ze sobą raz jeszcze, gdyby tak było? Byłbym uciekł przed tobą...
— A teraz boisz się... co?
— Nie, teraz nie.
Lurgan Sahib przyglądał mu się teraz uważniej, niż przedtem. Dowiem się od Ali Mahbuba... nie teraz, ale za parę dni — mruknął. — Podobasz mi się... tak i nie.

—   15   —