Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie potrzebuję niczego — odrzekł Kim z gniewem, chociaż powinien był raczej być wdzięczny za pomoc. — Już mi i tak ciężko od tych dobrodziejstw.
— Jestem wprawdzie tylko góralka i twarz mam pomarszczoną, ale mimo to, jak powiadasz sam, mam wobec ciebie zasługę. Czy mam ci pokazać, jak Sahibowie dziękują? — rzekła, patrząc łagodniej niż wprzódy.
— Jestem tylko wędrownym kapłanem — odparł Kim, a oczy mu zabłysły za całą odpowiedź. — Tyle ci z moich błogosławieństw, co i z przeklinania.
— To prawda. Ale gdybyś na chwilkę... masz czas, dogonisz ich w kilku susach — gdybyś był Sahibem, czy mam ci pokazać, coby ci należało zrobić?
— A gdybym tak zgadł? — rzekł Kim obejmując ją za kibić i całując w szyję, dodając po angielsku: — Dziękuję ci bardzo, moja droga. — Całowanie naogół jest nieznane wśród Azjatów i to może było powodem, że cofnęła się wstecz z szeroko otwartemi oczami i wyrazem przestrachu na twarzy.
— Na przyszłość — ciągnął dalej Kim — nie powiesz nikomu, że jest „pogańskim“ kapłanem. A teraz bądź zdrowa. Wyciągnął rękę na sposób angielski. Ujęła ją machinalnie. — Bądź zdrowa, moja droga.
— Bądź zdrowa... — i zaczęła sobie przypominać wyrazy angielskie jeden po drugim — wrócisz kiedy do mnie? Bądź zdrów i — niech cię Bóg prowadzi.
W pół godziny później, gdy skrzypiące nosze chwiejąc się sunęły pod górę na ścieżce, prowadzącej na południowy wschód z Shamlegh, Kim widział malutką postać, powiewiającą białą chustką.

—   180   —