Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdy pod Jamnotri zabrakło ci tchu. Żartowałem, gdyś nie chciał wejść na śniegi wąwozu.
— I cóż złego? Bałem się rzeczywiście. Słusznie śmiałeś się ze mnie. Ja nie jestem góralem, i zacząłem cię kochać za twoją nową siłę.
— Bardziej niż kiedykolwiek — ciągnął, opierając swoją stroskaną głowę na dłoni, — pożądałem pochwał od ciebie i od Hakima jedynie za siłę moich nóg. I tak jedno Zło pociągnęło za sobą drugie Zło, aż dopełniła się czara. Sprawiedliwe jest Koło Żywota. Przez trzy lata cały Hindostan oddawał mi cześć. Od „Fontanny Mądrości” w Domu Cudów, aż do — uśmiechnął się — aż do tego małego dziecka, które się bawiło pod armatą. A dlaczego? wszyscy ułatwili mi moją Drogę.
— Dlatego, żeśmy cię kochali. Mówisz tak tylko z gorączki po tem uderzeniu. Ja sam czuję, że jestem jeszcze potłuczony i chory.
— Nie, to było dlatego, że szedłem „Drogą Zbawienia”. I następnie jak „si-nen” (cymbały) pod palcami Najdoskonalszego Prawa, odstąpiłem od tego obowiązku. Melodja pękła. Nastąpiła więc Kara. W moich własnych Górach, na granicy mojej ojczystej ziemi, na miejscu moich grzesznych pożądań, spada na mnie policzek — tu — mówił, dotykając się skroni. — Jak nowicjusza biją, gdy ustawia źle naczynia do jadła, tak bito mnie, który byłem opatem w Such-zen. Nie słowem, widzisz chelo, ale ręką.
— Ale Sahibowie nie wiedzieli, kim ty jesteś, Świętobliwy.
— Spotkanie było dobrze obmyślone. Zaślepienie i żądza spotkana na drodze Żądzy i Zaślepienia, wybuchły w Gniewie. Uderzenie było dla mnie znakiem, że nie tu jest moje miejsce. Kto

—   173   —