Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyjdź i zamknij za sobą drzwi. Niech tu nikt nie wchodzi, póki nie będzie skończone.
— Ale potem... będziemy mogli ze sobą porozmawiać?
Kim wyrzucił całą zawartość „kilty” na podłogę. Posypała się kaskada instrumentów mierniczych, ksiąg, notat obserwacyjnych, listów, map, planów i korespondencji z krajowcami o dziwnej woni. Na samem dnie kosza leżał haftowany woreczek zawierający zapieczętowany, złocony, zdobnie kaligrafowany dokument, podobny do tych, jakie królowie wysyłają sobie wzajemnie. Na jego widok Kim odetchnął z zadowoleniem i rozejrzał się w sytuacji z punktu widzenia Sahiba.
— Książek nie potrzebuję. Przytem są to logarytmy inżynierskie, jak mi się zdaje. — Odłożył je na bok. — Listów nie rozumiem, ale zrozumie je pułkownik Creighton. Trzeba je zabrać wszystkie. Plany i mapy to oni lepiej rysują odemnie — to naturalnie też się weźmie. Wszystkie listy od krajowców... oczywiście! A przedewszystkiem „muraslę” (list królewski). — Powąchał wyszywany woreczek. — To musi być od Hilása albo od Benára; Hurree Babu mówił prawdę. Na Jowisza! Piękny połów, niema co mówić. Chciałbym, żeby Hurree Babu wiedział... Resztę trzeba wyrzucić przez okno. Obmacał wspaniały pryzmatyczny kompas i błyszczący grzbiet lunety. Piękne to były przyrządy, ale bądź co bądź trudno Sahibowi zbyt otwarcie kraść, a rzeczy te mogłyby później służyć za niepożądane dowody.
Zebrał każdy skrawek z rękopisów, każdy plan i wszystkie listy. Zrobił się z tego niewielki miękki węzełek. Odłożył na bok trzy zamykane, okute matalowemi sprzączkami teki i pięć znoszonych notesików.

—   162   —