Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaśnij i nabierz sił. To będzie ze wszystkiego najmądrzejsze.
— Muszę się zastanowić nad tem: bardziej to potrzebne, niż możesz o tem wiedzieć.
Aż do świtu, godzina za godziną, gdy światło księżyca bladło na wysokich szczytach, a z tła, co zdawało się opasywać dalekie góry czarnym pierścieniem ciemności, zaczęła się wyłaniać nikła zieloność lasu. Lama wpatrzony był nieruchomo w ścianę. Od czasu do czasu wzdychał. Za zawartemi drzwiami izby, do których podchodziły krowy stukając w nie, jako do dawnej stajni, ludzie z Shamlegh i kulisi dzielili się łupem i używali co się dało. Przewodził im człowiek z Ao-chung, a gdy się dobrali do blaszanych puszek z żywnością Sahibów i przekonali się, że rzeczy były smaczne, wiedzieli już, co mają z niemi zrobić dalej. Resztki uczty wrzucono do przepaści.
Gdy po źle przespanej nocy Kim wymknął się na chłód poranny, by umyć zęby, jakaś pięknie i kolorowo wystrojona kobieta w zawoju wysadzanym turkusami na głowie, wzięła go za rękę i odciągnęła na bok.
— Tamci poszli już wszyscy. Zostawili ci „kiltę”, jak było umówione. Nie lubię wprawdzie Sahibów, ale wzamian za sekret i gościnę musisz nam odczynić uroki. Nie chcielibyśmy, żeby mały Shamlegh został zniesławiony przez ten... wypadek. — Spojrzała nań zuchwałemi, błyszczącemi oczami, inaczej niż zwykłe góralki, które patrzą nieśmiało i ukradkiem.
— Ma się rozumieć, Ale to musi być zrobione w tajemnicy.
Podniosła ciężką „kilte” jak zabawkę i wrzuciła ją do swej chaty.

—   161   —