Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przecie w swojem ręku przybory obozowe, należące do tamtego białego. — Otwórzcie jedną „kiltę”. Sahibowie muszą w niej mieć lekarstwa!
— Oho! — zawołał śmiejąc się człowiek z Ao-chung. — Wiem ja dobrze jakie. Niedarmo byłem przez pięć lat w służbie u Yankling Sahiba „shikarrim”, żeby nie wiedzieć, jaka to medycyna. Wiem ja także, jak ona smakuje. Patrz!
Wyciągnął z zanadrza butelkę taniej whisky, takiej jaką sprzedają podróżnikom w Leh — i zręcznie wlał jej odrobinę w usta Lamy.
— Robiłem tak, gdy Yankling Sahib zwichnął sobie nogę za Astorem. Aha! Zajrzałem ja już między ich kosze — ale rozdzielimy to ładnie między siebie w Shamlegh. Daj mu tego jeszcze trochę. Dobre to lekarstwo. Słyszysz, jak jego serce zaczyna znów teraz lepiej uderzać? Złóż mu głowę na ziemi i rozetrzyj trochę piersi. Gdyby był chciał zaczekać chwilę spokojnie, kiedy chciałem dowiedzieć się, co się stało z Sahibem, to nie byłoby przyszło do tego. Ale Sahibowie będą nas może szukać tutaj. Nie zaszkodziłoby wtedy strzelić do nich z ich własnej broni, co?
— Jednemu z nich już się dostało, zdaje mi się — mruknął przez zęby Kim. — Kopnąłem go w brzuch, gdyśmy się staczali na dół. Cobym dał za to, żebym go był zabił!
— Łatwo to być odważnym, gdy się nie jest zmuszony żyć w Rampur — przemówił jeden z ludzi, który miał chałupę o parę mil zaledwie od pokrzywionego pałacu Radży. — Jeżeli się rozniesie wśród Sahibów, co się stało, to nikt nas nie weźmie więcej za „shikarri” (strzelców).
— O, ci dwaj, to nie byli Sahibowie Angrezi (Anglicy) — tacy jak wesoły Fostum Sahib, albo

—   149   —