Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lewski, pisany albo przez radżę z Hilás, albo przez Benára. Pilnują jej bardzo uważnie. Jestem pewny, że nie odesłali niczego ani z Hilás ani z Leh.
— Czy mają kogo jeszcze ze sobą?
— Nikogo, oprócz tych dziadowskich kulisów. Nie mają żadnych służących. Są tak ubodzy, że sami sobie gotują jedzenie.
— Więc co mam robić?
— Czekać i patrzeć. Tylko w razie, gdyby się nadarzyła sposobność, będziesz pan już wiedzieć, gdzie szukać tych papierów.
— Byłoby daleko lepiej, gdyby ta sprawa była w rękach Ali Mahbuba, niż Bengalczyka — rzekł niechętnie Kim.
— Tutaj oto jest piekło, przeznaczone dla skąpców i chciwych. Towarzyszy im z jednej strony Żądza, a z drugiej Przesyt.
Lama zapalał się coraz bardziej, podczas gdy jeden z cudzoziemców szkicował go w notatniku przy szybko gasnącem świetle słońca.
— Dość tego — rzekł w końcu szorstkim głosem. — Nie mogę zrozumieć co on mówi, ale potrzebuję tego obrazu. On jest lepszy artysta niż ja. Zapytaj go, czy zechce mi go sprzedać.
— On mówi, że nie, panie — odrzekł Babu.
Lama nie chciał się naturalnie rozstawać ze swoim obrazem dla przypadkowo spotkanego podróżnego, podobnie jak jakiś arcybiskup nie sprzedałby naczyń kościelnych. W całym Tybecie łatwo jest o takie obrazki „Koła Życia”, lecz Lama był prawdziwym artystą i cenił sobie swoje dzieło.
— Być może, że po kilku dniach, gdy zobaczę, iż Sahib szuka istotnie Prawdy i dobrze ją rozumie, to sam mu wówczas narysuję drugi taki obraz. Lecz ten jest przeznaczony do nauki dla mego ucznia. Powiedz mu to, Hakimie.

—   144   —