Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swoje patentowane, paradne trzewiki, otworzył biało-błękitny parasol i idąc wytwornym kroczkiem, z silnie bijącym sercem, zjawił się przed cudzoziemcami, przedstawiwszy się im jako „agent Jego Królewskiej Mości, Radży z Rampur” i pytając: — Czy mogę panom czem służyć, Panowie?
Panowie byli bardzo uradowani. Jeden z nich był widocznie Francuzem, drugi Rosjaninem, lecz obaj mówili po angielsku, nie gorzej od Babu. Prosili go uprzejmie o pomoc. Służbę-krajowców odesłali z powodu choroby do Leh. Śpieszyło im się bardzo, gdyż chcieli całą upolowaną zwierzynę odesłać do Simli, zanim mole poniszczą im skóry. Mieli przy sobie listy polecające do wszystkich rządowych władz (Babu zgiął się wpół, przyjętym na wschodzie obyczajem). Po drodze nie spotkali żadnych innych myśliwych. Polowali tylko dla własnej przyjemności. Mieli dużo zapasów. Obecnie radziby byli tylko jak najprędzej wydostać się stąd i ruszyć dalej. Wobec tego Babu wyłowił za chwilę czającego się w lesie jednego z górali, a po kilku minutach rozmowy i ofierze kilku srebrnych monet — (trudno być skąpym w sprawach dotyczących służby rządowej, a jednak serce Hurreego krwawiło się na tę konieczność marnotrawienia), zjawiło się kilkunastu kulisów — i trzech pomocników tragarskich. Babu doczekał się nareszcie, że mógł być świadkiem tego, co nazywał „ciemiężeniem”.
— Mój królewski władca będzie się czuł przykro dotknięty tem zajściem, ale to ludzie prości, nieokrzesani i głupi. Byłoby mi bardzo miło, gdyby panowie chcieli zapomnieć o tem pożałowania godnem wypadku. Polowanie mieli panowie dobre, co? To była piękna wyprawa!

—   137   —