Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o jakie czterdzieści mil dojrzał dwa małe punkty, które jednego dnia były prawie tuż pod linją śniegu, a nazajutrz o parę cali poniżej, i posuwały się na dół po zboczach gór. Jego tłuste nogi wprawione raz w ruch przebywały zdumiewająco duże przestrzenie i dlatego to właśnie, gdy Lama i Kim leżeli w nędznej lepiance górskiej koło Zieglaur, czekając aż przejdzie burza, — tłusty, przemoknięty do nitki, lecz zawsze uśmiechnięty Bengalczyk, mówiący najpłynniejszą pod słońcem angielszczyzną przy najpodlejszym możliwie doborze wyrazów, zbliżał się oto ku dwom zirytowanym i trochę zreumatyzowanym cudzoziemcom. Podchodził ku nim, ważąc w swej głowie najdziksze plany właśnie w chwili, gdy piorun przeciągającej burzy rozłupał do dnia jodłę, stojącą tuż nad ich obozem. Wypadek ten przekonał kilkunastu czy więcej, silnie przerażonych kulisów, że dzień ten był niepomyślny do dalszej podróży, tak, że jak na hasło, rzucili na ziemię swe toboły i zemknęli. Byli to poddani pewnego górskiego radży, który ich wynajmował, zgodnie z przyjętym zwyczajem do służby w celach własnego zysku. Niedolę ich zwiększały jeszcze pogróżki obu cudzoziemców, którzy grozili im ciągle swemi strzelbami. Niektórzy z nich znali już strzelby i Sahibów oddawna. Byli to przewodnicy i „shikarri” (strzelcy), pochodzący z północnych nizin, lubiący polować na giemzy i niedźwiedzie, lecz dotąd nigdy nie obchodzono się z nimi w ten sposób, jak obecnie. Uciekli więc do lasu i mimo nawoływań i zaklęć, nie chcieli za nic w świecie powrócić.
Babu więc nie potrzebował udawać szaleńca, lecz obmyślił inne sposoby, żeby sobie zapewnić dobre przyjęcie. Wykręcił zmoczone suknie, wdział

—   136   —