Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zauważyć, że któryś garb lub kant jednego z tych olbrzymów zmienił nieco swój zarys.
Wkońcu dostali się na olbrzymią dolinę, której rozmiary były same przez się osobnym światem. Składała się ona z całego łańcucha dolin, w których wysokie wzgórza potworzyły się z odnóg wielkich gór. Tutaj jeden dzień drogi nie posuwał ich, zdawało się, dalej, niż krok zrobiony we śnie. Gramolili się na jakieś zbocza z trudem, a po kilkogodzinnym marszu przekonywali się, że to był zaledwie wystający zrąb z jakiegoś mniejszego szczytu. Odsłonił im się widok na jakąś łączkę, — tymczasem, gdy podeszli do niej, okazało się, że było to rozległe płaskowzgórze, wrzynające się głęboko w całą dolinę. Potrzebowali jeszcze trzech dni czasu, żeby go przejść, idąc na południe.
— Z pewnością musi to być uroczysko ulubione przez bogów — rzekł Kim, uderzony zalegającą dokoła ciszą na widok rozpraszających się z szaloną szybkością chmur i obłoków po deszczu.
— To miejsce nie jest dla ludzi.
— Dawnemi czasy — zaczął jakby do siebie Lama — pytano raz naszego Zbawcę, czy świat ma być wieczny. Jego Najwyższa Doskonałość nie dała na to żadnej odpowiedzi... Kiedy byłem na Ceylonie, jeden z tych co szukają Prawdy, potwierdził mi, że było to zapisane istotnie w jednej z ewangelji, której rękopis znajduje się w Pali. Istotnie, od czasu, gdy znamy drogę do Wyzwolenia, pytanie takie jest bezcelowe, ale patrz, chelo, co to znaczy złudzenie! Tutaj widzisz dopiero prawdziwe, rzeczywiste Góry! Podobne są do tych, jakie mamy w Such-zen. Nigdzie indziej niema takich gór.

—   134   —