Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkie cieniste lasy cedrów indyjskich i dębów, podszyte pierzastemi paprociami, po przez gaje brzozowe, bukowe, rododendronowe i lasy z jodeł, — po przez nagie stoki gór porosłe śliską, słońcem spaloną trawą i znów przez chłodne cieniste gąszcze, póki dąb nie ustąpił miejsca bambusowi i palmie rosnącej w dolinach — szedł Lama niestrudzenie, niezmordowanie naprzód.

Oglądając się w czasie zmroku wstecz na wielkie szczyty gór, które zostawili za sobą i majaczejącą cieniutką linję drożyny, którą przeszli, układał starzec z typową bystrością górala plany wędrówki na dzień następny, lub zatrzymując u wylotu jakiegoś wysokiego przesmyka, z którego roztaczał się widok na Spiti i Kulu, wyciągał tęsknie ramiona ku wysokim śniegom na horyzoncie. Rankiem patrzyli na szczyty takich olbrzymów jak Kedarnath i Badrinath — królujących nad całą dziką okolicą, jak czerwień pierwszego brzasku kładła się na ich grzbiety, nad któremi rozparty był nieskazitelny błękit nieba. W ciągu całego dnia zdawały się jaśnieć w promieniach słonecznych od płynnego srebra, zaś wieczór malował je znów w barwy drogocennych klejnotów. Pierwsze podmuchy wiatrów górskich o umiarkowanej temperaturze były przyjemne dla obu podróżnych, zwłaszcza przy wspinaniu się na jakieś gigantycznych rozmiarów grzbiety górskie; ale po kilku dniach, gdy dostali się na wyżyny o wysokości dziewięciu lub dziesięciu tysięcy stóp, podmuchy ich stały się dokuczliwe i Kim byłby chętnie się zgodził na jakąś wioskę góralską, której mieszkańcy mieliby sposobność do zaskarbienia sobie zasługi, użyczając mu na drogę ciepłego koca. Lama zdziwiony był trochę, że ktoś mógł uskarżać się na ostre

—   128   —