Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który musi teraz zapomnieć o swoich zyskach i interesach i przez trzy noce musi siedzieć przy drodze jako żebrak, żeby oddalić od siebie złorzeczenia swych wrogów. Gwiazdy nie są życzliwe dla niego.
— Powiedz lepiej, że musiało go przekląć kilku takich, co mu pożyczyli pieniądze. Czy on jest „Saddhu”, czy nie „Saddhu”, niech mi wpierw zapłaci za moją materję, którą ma na ramionach.
— Takiś — to? A przypomnij no, co się działo z dzieckiem, które trzymasz na rękach, nie dalej jak dwa dni temu?... I jeszcze jedno. Zrobiłem to wszystko w twojej obecności, bo trzeba to było zaraz zrobić. Zmienić jego postać i duszę. I teraz, jeżeli przypadkiem, o mężu z Jullundur, odważysz się wspomnieć o tem, coś tu widział, czy to wśród waszej starszyzny, gdy będziecie radzić pod drzewem, albo w obecności waszego kapłana, gdy będzie błogosławił twoje bydło, — to natychmiast zaraza wybuchnie między twymi końmi i bawołami, ogień pod twoją strzechą, a szczury rozplenią się w twoim szpichlerzu i klątwa naszych bogów spadnie na twoje pola, że będą niepłodne, gdy będziesz po nich chodzić i orać je. — Był to urywek ze starego przekleństwa, zasłyszanego przez Kima jeszcze w dzieciństwie, od jednego fakira przy bramie Taksali, w Lahorze.
— Przestań, o świętobliwy. Daj pokój. Przestań, na litość! — krzyczał Dżat. — Nie przeklinaj mego dobytku. Nie widziałem nic. Nie słyszałem niczego. Możesz mnie doić, ile ci się podoba — wołał, obejmując błagalnie bose nogi Kima i uderzając rytmicznie czołem o podłogę wagonu.
— Ale ponieważ pomogłeś mi w mojem dziele tą odrobiną mąki i garstką opium i tymi dro-

—   90   —