Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nuj-no swoich oczu. Czy niema na nich bielma? Ocaliłem ci dziecko, a ty za to... — oh, ty bezwstydniku.
Wieśniak bał się teraz spojrzeć w tę stronę bo, Kim mówił zupełnie serjo, przekonany o prawdzie swych słów: — Czy mam cię przekląć, czy też...
Domawiając tych słów, chwycił kawałek odzieży wystającej z tobołka, i zarzucił go na schyloną głowę chłopa.
— Jeżeli mi się odważysz choć na chwilę podglądać co robię, to... to zobaczysz, że nawet ja ci nie będę mógł wtedy nic poradzić. Siedź — bądź głuchy i niemy.
— Jestem ślepy i niemy. Nie przeklinaj. Cho... chodź, moje dziecko, będziemy się bawić w chowanego. Przez miłość dla mnie, nie wyglądaj z pod tego nakrycia.
— Zaczyna we mnie wstępować nadzieja... — rzekł E 23. — Jaki twój plan?
— Zaraz się dowiesz — rzekł Kim, podnosząc na nim koszulę. E. 23 zawahał się, miał bowiem, jak każdy mieszkaniec północno-zachodnich Indji, wstręt do obnażania się.
— Cóż znaczy kasta, gdy chodzi o twoją głowę? — spytał Kim, drąc na nim koszulę do pasa... Musimy zrobić z ciebie żółto-skórego Saddhu. Rozbierz się natychmiast i nasuń włosy na oczy, bo muszę cię posypać popiołem. Teraz zrobimy znak kasty na czole... — Wyciągnął z zanadrza małą skrzyneczkę z farbami i kawałek karminowego tuszu.
— Czy ty jesteś dopiero początkującym? — zapytał „E. 23”, drżąc o swe cenne życie, gdy rozebrał się ze swego odzienia i stał tylko w spodniach, podczas gdy Kim narysował mu piękny

—   87   —