Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kobieta — zawołał rolnik. — O ile wiem, doskonała ma to być przyprawa.
— O tak, doskonała — potwierdził Mahratta.
— A przytem tania — wtrącił Kim. — Ale czy ludziom z waszej kasty wolno ją jeść?
— O, gdy idzie o „tarkeean” — to kasty przestają istnieć — odrzekł Mahratta zgodnie z przepisaną formułką. — A ty w czyjej służbie jesteś?
— U tego Świętobliwego — rzekł Kim, wskazując na pogrążonego w błogiej drzemce Lamę, który obudził się na dźwięk słowa, miłego jego uchu.
— Ach, to samo niebo zesłało mi tego chłopca. Nazywają go Przyjacielem Całego Świata, albo Ulubieńcem Gwiazd. Wędruje on ze mną teraz jako lekarz, bo się już tego nauczył, a jest bardzo mądry.
— A także „Synem Czaru“ — dodał cicho Kim w chwili, gdy rolnik zajęty był nakładaniem fajki.
— A to co za jeden — zapytał cicho Mahratta, łypnąwszy nerwowo okiem w stronę rolnika.
— Wyleczyłem mu chore dziecko. Za to ma wobec mnie wielkie obowiązki. — Usiądź-no człowieku z Jullundur koło okna, bo mam tu chorego, którego muszę zbadać.
— Och, nie mam wcale ochoty zadawać się z byle kim. A przytem wcale nie jestem ciekawy słuchać cudzych sekretów — odparł Dżat, usuwając się w kąt wagonu.
— Czy znasz się trochę na leczeniu? — zapytał Mahratta, wspomniawszy, co mówił przed chwilą o Kimie Lama. — Jestem bardzo pokiereszowany.
— Ten człowiek jest ciężko pokaleczony. Muszę go wyleczyć — zawołał nagle stanowczym głosem Kim. — Pamiętaj gospodarzu, że nikt nie wtrącał mi się do roboty, kiedy leczyłem twoje dziecko.

—   81   —