Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Święty człowiek — zaprawdę święty. Bogowie jego nie są wprawdzie bogami, ale on sam idzie po drodze Prawdy, — brzmiała odpowiedź. — A jego sposoby wróżenia przyszłości, jakkolwiek dla ciebie są niedostępne, — są pełne mądrości i prawdy.
— Powiedz mi, — rzekł niedbale Kim, — gdzie znajdę mego „Czerwonego Byka na zielonem polu“, jak mi to przyrzeczono?
— Czy znasz godzinę twoich narodzin? — zapytał go kapłan z nadętą miną.
— Pomiędzy pierwszem a drugiem pianiem koguta, pierwszej nocy majowej.
— Którego roku?
— Tego nie wiem; ale w godzinie, w której po raz pierwszy zapłakałem, dało się czuć wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.
Kim dowiedział się o tem od kobiety, która się nim opiekowała, ta zaś słyszała to od Kimballa O’Hary. Dzień, w którym wypadło w Indjach trzęsienie ziemi, był na długo potem datą, od której później wszystko liczono w Pendżabie.
— Aj! — krzyknęła wzruszonym głosem kobieta.
Fakt ten zdawał się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. — Czyż nie wówczas urodziła się córka...
— ...Której matka urodziła swemu mężowi czterech synów w przeciągu czterech lat, a wszystko, ładne chłopaki, — zawołała żona rolnika, siedząca poza brzegiem światła, w cieniu.
— Nikt wtajemniczony w naukę — rzekł Kapłan, — nie zapomni, jak wyglądały domy gwiazd onej pamiętnej nocy. — To mówiąc, począł kreślić znaki na piasku. — Można powiedzieć, że dobre masz miejsce w domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?