Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łego pokoju w rogu werandy, podobnego do jakiegoś biura nawalonego masą papierów, gdzie stały różne szafki na listy, poczem usiadł i nachylił się nad sprawozdaniem Ali Mahbuba.
Twarz jego oświetlona naftową lampą mieniła się i chmurzyła. Kim, przyzwyczajony do obserwowania wyrazów twarzy, zapamiętał to sobie dobrze.
— Will, drogi Will! — zawołał nagle jakiś głos kobiecy. — Chdź-że do salonu. Za chwilę będą tutaj.
Mężczyzna nie odrywał oczu do pisma.
— Will! — zawołał ten sam głos w parę chwil później. — On już przyjechał. Słyszę, jak za nim jedzie eskorta.
Mężczyzna wybiegł z gołą głową, gdy wielka kareta, konwojowana przez czterech żołnierzy — krajowców, zatrzymała się przed werandą, a wysoki czarnowłosy mężczyzna, smukły jak strzała, wyskoczył z niej, poprzedzony przez młodego, śmiejącego się oficera.
Przytulony brzuchem do ziemi leżał Kim, dotykając prawie wysokich kół karety. Jego Anglik i przybyły zamienili ze sobą parę słów. — Zapewne panie, — rzekł szybko młody oficer. — Należy wszystko odłożyć gdy chodzi o konia.
— Nie zajmie nam to więcej nad dwadzieścia minut czasu, — odparł ów, który obchodził Kima. — Możesz robić honory domu, zabaw ich i przyjmij.
— Każ zaczekać jednemu z żołnierzy, — rzekł wysoki mężczyzna, poczem obaj weszli do gabinetu w chwili, gdy odjeżdżała kareta.
Kim widział ich głowy pochylone nad raportem Mahbuba i słyszał ich głosy — jeden przytłumiony i niepewny, drugi ostry i stanowczy.
— Tu nie chodzi o tygodnie. To jest kwestja dni, godzin prawie — mówił starszy. — Spodziewałem się tego oddawna, lecz to — rzekł,