Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oni potrzebują waszych błogosławieństw. Hej, koniuchy! Jest tu wasz rodak; spytajcie go, czy nie jest głodny?!
Ostrzyżony, zgarbiony Baltis, który przybył z końmi, a który był gorszego gatunku buddystą, pokłonił się lamie i przemawiając grubym gardłowym głosem, zapraszał Świątobliwego do ogniska.
— Pójdź, — rzekł Kim, trącając go z lekka, a lama zostawiwszy Kima przy rogu klasztoru poszedł naprzód.
— Idź! — rzekł Ali Mahbub wracając do swej fajki.
— Zabieraj-że
się ty mały Hindusie! Przekleństwo niewiernym! Proś tych, co stoją tam z tyłu. Oni są twojej wiary.
— Maharaj! — jęknął Kim, ubawiony tą niezwykłą sytuacyą, — ojciec mój umarł, matka mi umarła, a żołądek mój pusty...
— Proś moich ludzi, którzy są przy koniach. Muszą tam być Hindusi.
— Och Mahbubie Ali, czyliż ja jestem Hindusem? — rzekł Kim po angielsku.
Handlarz nie okazał nawet cienia zdziwienia, lecz patrzał na niego z pod swych krzaczastych brwi.
— Mały Przyjacielu całego Świata, co to wszystko znaczy?
— Nic. Zostałem uczniem tego świątobliwego człowieka i odbywamy pielgrzymkę do Benares. — To jest prawie szalony, a mnie też sprzykrzyło się w Lahore. Pragnę innego powietrza i innej wody.
— Ale dla kogo ty właściwie pracujesz? Dlaczego przychodzisz do mnie?! — głos jego był surowy i czuć w nim było niedowierzanie.
— A do kogoż innego miałbym przyjść? Nie mam pieniędzy. Nie można puszczać się w podróż bez pieniędzy. Sprzedałeś konie oficerom.