Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W swem krótkiem życiu miał już Kim wiele do czynienia, z Mahbubem, zwłaszcza między dziesiątym a trzynastym rokiem swego życia, — a duży, otyły Afgan, z pomalowaną szkarłatem brodą (był już podstarzały i skrzętnie ukrywał swoje siwe włosy), znał wartość chłopca jako posłańca. Czasem kazał Kimowi pilnować człowieka, który nie umiał obchodzić się z końmi, śledzić go i donosić o każdym, z kim tylko rozmawiał. Wieczorem Kim opowiadał mu o wszystkiem, a Mahbub słuchał go bez słowa lub gestu.
Kim wiedział dobrze, że były to tajemnicze intrygi, ale cała ich wartość polegała na tem, aby nie mówić o nich nikomu z wyjątkiem Mahbuba, który dawał mu za to smaczne i gorące ciastka, kupowane niedaleko, na rogu Seraju, w sklepie piekarza; raz dał mu nawet ośm „anna“ gotówką.
— A, jest! — zawołał Kim uderzając po nosie wielbłąda, który chciał go ugryźć. — Hej, Mahbubie Ali!
Potem stanął w cieniu kolumny i skrył się za wystraszonym lamą. Handlarz leżał na wyszywanych jedwabiem trokach siodła, w swym ciemnym haftowanym pasie z Buchary, pykając leniwie z olbrzymiej srebrnej fajki. Usłyszawszy krzyk odwrócił lekko głowę, a widząc wysoką milczącą postać lamy, krzyknął z głębi piersi.
— Allah! Lama! Czerwony lama! Daleko jest z Lahory do Wąwozów. Co ty tu robisz?
Lama podniósł odruchowo swoją miseczkę do zbierania jałmużny.
— Przekleństwo niewiernym! — zawołał Mahbub. — Nie dam nic nieczystemu Tybetańczykowi. Ale idź do moich Baltisów, tam poza wielbłądami,