Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

taczający się u ich stóp, nieustające dźwięki rogów i dziki przestrach koni, gdy górski sęp zataczał nad nimi swe kręgi; przystanki karawany dla odmówienia modlitw (Mahbub przestrzegał bardzo pilnie i zawodzenia modłów, gdy czas na to pozwalał); wieczorne gawędy w czasie popasów, gdy wielbłądy i woły żuły uroczyście pokarm, a głupkowaci poganiacze opowiadali rzeczy, zasłyszane w czasie włóczęgi — wszystko to rozkołysało serce Kima do śpiewu.
— Ale po śpiewie i po tańcach — mówił Al Mahbub — przyjdzie kolej na Sahiba pułkownika, a to nie będzie tak przyjemne.
— Cóż to za piękny kraj — najpiękniejszy to kraj ze wszystkich, ten Hindostan, a ponad wszystko najcudniejszy jest kraj Pięciu Rzek, — odpowiadał napoły śpiewnie Kim. — Pójdę tam znowu jeżeli Ali Mahbub albo Pułkownik podniesie na mnie rękę lub nogę. A gdy raz ucieknę, to któż mnie znajdzie? Patrz-no, Hadżi, czy tamto miasto to Simla? Allah! Cóż to za miasto?!
— Brat mego ojca i on sam byli starymi ludźmi gdy wspominali, pamiętając te czasy, kiedy stały tam zaledwie dwa domy.
Skierował konie z głównego gościńca w stronę niższego placu targowego w Simli, — w natłoczony labirynt uliczek, który ciągnie się od doliny do rynku miejskiego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Człowiek znający te strony, może sobie drwić z całej policji, nagromadzonej w tej letniej stolicy Indji, wiedząc, jak zręcznie łączy się tam każda weranda z sąsiednią, jedna aleja z drugą, kryjówka z kryjówką. Tam właśnie mieszkają wszyscy ci, którzy zaspakajają potrzeby tego wesołego miasta — kupcy wszelkiego rodzaju, handlarze oliwą, drzewem, starożytnościami, kapłani,