Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dalsze wywody Kima na temat tego rodowodu są zbyteczne. Wytłumaczył to Mahbubowi jasno i zwięźle, ssąc kawełek trzciny cukrowej.
— Przyjacielu całego Świata — rzekł Mahbub, podając chłopcu fajkę do oczyszczenia. — Spotykałem wielu mężczyzn, kobiet i dzieci i nie mało Sahibów. Ale nigdy w całem życiu nie spotkałem takiego urwisa, jak ty.
— A dlaczego? Jeżeli zawsze mówię prawdę przed tobą?...
— Może dlatego, że ten świat jest niebezpieczny dla uczciwych ludzi — Mahbub Ali dźwignął się na nogi, opiął się pasem i wstał, zamierzając wyjść do koni.
— Czy zapłacisz mi za jedną nowinę?
Powiedział to takim tonem, że Mahbub zatrzymał się i odwrócił. — Cóż to za nowe jakieś djabelstwo?
— Daj osiem anna, a powiem ci — rzekł Kim z grymasem. — Chodzi o twój spokój.
— Och, Szatanie! — rzekł Mahbub, dając żądaną monetę.
— Czy pamiętasz to małe zajście ze złodziejami w nocy, tam w Umballi?
— Wiedząc o tem, że czyhali na moje życie, nie zapomniałem go jeszcze zupełnie. Cóż?...
— Czy pamiętasz Kaszmirski seraj?
— Ej! bo ci natrę uszu, Sahibie
— Nie trzeba, Pathanie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że ten drugi fakir, którego Sahib uderzeniem pozbawił przytomności, był tym samym człowiekiem, który przeszukiwał twoje posłanie w Lahorze. Widziałem jego twarz, gdy go wsadzono na lokomotywę. To ten sam człowiek.
— Czemuś mi tego wcześniej nie powiedział?