Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do koni. Każda ma zalety w swoim własnym kraju.
— Ale mój Lama mówi co innego.
— Oh, to stary marzyciel. Martwi się moje serce, Przyjacielu całego Świata, że ty tak cenisz człowieka, którego znasz tak mało.
— To prawda, Hadżi, ale serce ciągnie mnie do niego.
— A jego do ciebie, jak słyszę. Serca są podobne także do koni. Zbliżają się i oddalają pomimo bicza i ostrogi. Krzyknij tam na Gul Sher Khana, aby mocniej przywiązał do żłobu tego gniadego ogiera. Niema potrzeby, aby na każdym popasie te konie gryzły się i biły ze sobą, a widzę, że ten skarogniady i ten kary za chwilkę rzucą się na siebie... Teraz posłuchaj mnie. Czy koniecznie twoje serce musi zobaczyć tego Lamę?
— To jeden z moich warunków — rzekł Kim. — Jeśli go nie będę widywał i jeśli go wezmą odemnie, ucieknę z tej „madrissah“ w Nucklao. A... a gdy raz ucieknę, to któż mnie potrafi odnaleźć?
— To prawda. Nigdy źrebię nie było uwiązane na cieńszej lince niż ty — mówił Mahbub, kiwając głową.
— Nie bój się — odrzekł Kim, jakgdyby obawiał się, że może zniknąć natychmiast. — Mój Lama mi mówił, że będzie przyjeżdżał widywać się ze mną do „madrissah“.
— Żebrak z miseczką będzie się z tobą widywał wobec takich młodych Sahi...
— Jacy oni tam Sahibowie! — przerwał mu Kim z gniewem. — Białka ich oczu są niebieskawe, a paznokcie mają ciemne, tak, że widać ich niskie pochodzenie!