Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż to nas podgląda z tamtej strony drogi?
— Kim spojrzał nagłe we wskazanym kierunku i zobaczył pułkownika Creightona w tennisowym stroju.
— Och, to jakiś Sahib, znajomy tego tłustego księdza z baraków. Kiwa na mnie ręką.
— Co ty tam robisz? — zapytał Pułkownik, gdy Kim podbiegł do niego.
— Ja... ja nie uciekam... Piszę tylko list do mego Świętobliwego w Benares.
— Nie pomyślałem o tem. Czy doniosłeś mu, że cię zabieram do Lucknow?
— Nie, nie doniosłem; proszę przeczytać list, jeśli pan nie wierzy.
— Czemuż opuściłeś moje nazwisko, pisząc do tego Świętobliwego? — rzekł Pułkownik, uśmiechając się dziwnie.
Kim zebrał całą odwagę.
— Powiedziano mi raz, że nie należy wypisywać nazwisk obcych ludzi, dotyczących pewnych spraw, ponieważ wymienianie nazwisk pokrzyżowało już niejeden dobry plan.
— Dobrze cię pouczono — rzekł Pułkownik, a Kim zaczerwienił się po uszy z radości. — Zostawiłem tam u Księdza na werandzie „etui“ do cygar. Przynieś mi je do domu dziś wieczorem.
— Gdzie jest pański dom? — zapytał Kim. Wrodzony spryt ostrzegł go, że chcą go w jakiś sposób wypróbować, więc miał się na baczności.
— Zapytaj kogokolwiek w tym dużym sklepie — rzekł Pułkownik i poszedł dalej.
— Zapomniał swego „etui“ do cygar — rzekł Kim wracając. — Mam mu je odnieść dziś wieczorem. Zakończę mój list trzykrotnem: „Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie!“ — teraz kupię markę, i wrzucę list do skrzynki —