Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Zrobi pan z tego cudowną opowieść. Nie pisnę przed nikim ani słowa o tem, dopóki nie zobaczę tego w druku.
— Dziękuję. Trafia to poprostu do samego serca etnologa. No, muszę wracać na śniadanie. Boże na niebiosach! Stary Mahbub jeszcze jest tutaj? — rzekł podniesionym głosem, a handlarz koni zbliżył się, wychodząc z pod cienia drzewa. — No i cóż?
Co się tyczy młodego konia, — rzekł Mahbub — utrzymuję, że jeśli źrebię urodziło się na to, by z niego był ponny do gry w polo i by biegał tuż za piłką, bez nauki — jeżeli taki źrebak czuje grę z przyrodzenia — to wtedy powiadam, jest wielkim błędem marnować go w zaprzęgu, Sahibie!
Jestem tego samego zdania, Mahbubie. Źrebię będzie użyte tylko do gry w polo. (Ci ludzie nie myślą o niczem innem, jak tylko o koniach, Ojcze). Mogę się z tobą jutro zobaczyć, Mahbubie, jeżeli masz co na sprzedaż.
Handlarz skłonił się na sposób koniuchów, odwróceniem otwartej dłoni. — Bądź cierpliwy, Przyjacielu Całego Świata, — szepnął do Kima. — Twoja karjera już jest postanowiona. Wkrótce pojedziesz do Nucklao, a... masz tu trochę pieniędzy na pisarza. — Sądzę, że niebawem zobaczymy się znowu — dokończył, ruszając galopem wzdłuż drogi.
— Słuchaj — rzekł Pułkownik z werandy w narzeczu. — Za trzy dni pojedziesz ze mną do Lucknow. Zobaczysz i usłyszysz na każdym kroku nowe dla ciebie rzeczy. Dlatego siedź tu teraz spokojnie jeszcze przez te trzy dni i nie uciekaj. Pojedziesz do szkoły w Lucknow.
— Czy spotkam tam mego Świętobliwego? — jęknął Kim.