Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pułkownikiem? Stań za ogierem, jakbyś go trzymał za cugle! — rzekł Ali Mahbub.
— To list od mego Lamy, pisany z drogi Jagadhir, w którym donosi, że będzie płacił trzysta rupji rocznie za moją naukę.
— Oho! To taki ptaszek, ten stary Czerwony Kapelusz? W jakiejże szkole?
— Nie wiem. Zdaje się, że w Nucklao.
— Tak. Tam jest wielka szkoła dla synów Sahibów i pół Sahibów. Widziałem ją, kiedym tam sprzedawał konie. Więc Lama także kocha Przyjaciela Całego Świata?
— Tak jest. I nie kłamał przedemną, ani nie zaprzedał mnie napowrót do niewoli.
— Nic dziwnego, że Kapelan nie umie rozmotać tego kłębka. Jak żywo mówi on do Sahiba pułkownika, — mówił chichocąc Mahbub Ali. — Na Allaha! — Skośne oczy spoczęły przez chwilę na werandzie, — twój Lama przysłał jak widzę czek bankowy. Miałem już kilka razy do czynienia na mniejsze sumy z „hoondies“. Pułkownik ogląda to właśnie.
— Ale co mi teraz z tego? — mówił smutnie Kim. — Ty odjeżdżasz, a oni każą mi wrócić znowu do tych pustych pokojów, gdzie nie można się nawet przespać i gdzie chłopcy mnie biją.
— Nie sądzę, żeby tak było. Miej cierpliwość, dziecko. Jestem Pathan, to prawda, ale nie można mi znów nie ufać do tego stopnia... chyba, że idzie o konie...
— Przeszło pięć, dziesięć, piętnaście minut. Ojciec Wiktor rozprawiał energicznie lub zadawał pytania, na które Pułkownik odpowiadał.
— No, teraz opowiedziałem panu wszystko, co wiedziałem o chłopcu, od początku do końca;