Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamierzałem pójść na górę i przedstawić się Księdzu. Jestem Creighton.
— Z etnologicznego biura wywiadowczego? — spytał ojciec Wiktor. Pułkownik skinął twierdząco. — Wierz mi pan, rad jestem, że go spotykam; tysiączne dzięki za przyprowadzenie chłopca.
— Nie mnie dziękuj, Ojcze. Zresztą chłopak wcale nie uciekał. Czy nie znasz Mahbuba Ali? — Handlarz koni siedział obojętnie w świetle słonecznem. — Pozna go Ksiądz po miesiącu pobytu. Sprzedaje nam wszystkie nasze szkapy. Ten chłopak jest niezmiernie ciekawy. Czy może mi Ksiądz co o nim opowiedzieć?
— Czy mogę co opowiedzieć? — krzyknął ojciec Wiktor. — Będziesz pan jedynym człowiekiem, który zdoła rozstrzygnąć moje wątpliwości. Muszę to panu opowiedzieć! Siło Nieczysta, trzęsę się z niecierpliwości, żeby móc porozmawiać z kimś, kto zna krajowców!!
W tej chwili chłopak stajenny przeszedł około baraków. Pułkownik Creighton podniósł głos, mówiąc po indyjsku:
— Bardzo dobrze, Ali Mahbubie, ale po co mi opowiadać tyle historji o tym pony. Nie dam ani grosza więcej ponad trzysta pięćdziesiąt rupji.
— Sahib jest trochę zgrzany i zmęczony jazdą konną — odciął się handlarz koni, z uśmiechem żartownisia. — Za jakiś czas zobaczy pan lepiej, jakie są zalety mego konia. Będę czekał końca jego rozmowy z Kapelanem. Zaczekam pod tym drzewem.
— Niech cię djabli! — roześmiał się Pułkownik. — Ile razy spojrzy się na którego z koni Mahbuba, kończy się to zawsze jednakowo. To stara, cięta pijawka, Ojcze. Czekaj więc, jeśli masz dużo wolnego czasu, Mahbubie. — Teraz