Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamieszkane przez ojca Wiktora, bielejące w pobliżu.
— Może będzie z niego dobry żołnierz — rzekł Mahbub w zamyśleniu. — Ale w najgorszym razie niezły ordynans. Poleciłem mu raz zanieść list z Lahory. W liście był rodowód pewnego białego ogiera.
Słowa te były śmiertelną obrazą — i Sahib, któremu on tak sprytnie doręczył ów list, wywołujący w następstwie wojnę, słuchał tego.
Kim spojrzał na Ali Mahbuba cały w ponsach za jego zdradę, ale widział przed sobą tylko długi szereg szarych baraków, szkół i znowu baraków. Popatrzył błagalnie na wygoloną twarz Anglika, na której nie było ani iskierki współczucia, ale nawet w takiej ostateczności nie przyszło mu na myśl zdać się na łaskę białego lub zadenuncjować Afgana. A Mahbub spojrzał znacząco na Anglika, który patrzył w milczeniu na drżącego i milczącego Kima.
— Mój koń jest dobrze wytresowany — rzekł handlarz — innyby wierzgał.
— Ach — rzekł wreszcie Anglik, trąc końcem szpicruty o grzbiet swego pony. — Kto chce zrobić tego chłopca żołnierzem?
— On mówi, że pułk, który go znalazł, a zwłaszcza ksiądz z tego pułku.
— Oto jest ten ksiądz! — rzekł niechętnie Kim, kiedy ksiądz Wiktor z obnażoną głową zjawił się nad nimi na werandzie.
— Zgiń Siło Nieczysta! — O’Hara! iluż ty jeszcze różnokolorowych przyjaciół masz w Azji? — wykrzyknął, gdy Kim zsunął się na ziemię i stanął przed nim zawstydzony.
— Dzień dobry, Ojcze — rzekł wesoło Pułkownik. — Znam Księdza dość dobrze ze słyszenia.