Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cił młodego O’Harę i uniósł go w pełnym galopie. Wieści te doszły do ojca Wiktora, który opuścił mocno dolną wargę. Zaniepokoił go już dostatecznie list ze świątyni Tirthanker z Benaresu, zawierający odręczny kwit krajowego bankiera na trzysta rupji i dziwaczną modlitwę do „Boga Wszechmocnego“. Lama byłby jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby się dowiedział, jak uliczny pisarz przetłumaczył jego frazes: „zdobywać zasługę“.
— Zgiń Siło Nieczysta! — zawołał ojciec Wiktor, szeleszcząc kwitkiem. — A ten znów zniknął z jakimś tajemniczym dawnym przyjacielem. Nie wiem, czy większa to będzie dla mnie ulga odzyskać go z powrotem, czy też stracić? Ten chłopak jest dla mnie za trudny do zrozumienia. Skąd u licha! Przecie to nic innego tylko żebrak uliczny... więc skąd taki może mieć pieniądze na wychowanie chłopca, należącego do białej rasy?
O trzy mile od tego miejsca, na placu wyścigowym w Umballi, Ali, trzymając Kima przed sobą, ściągnął cugle swego siwego babulskiego ogiera i mówił:
— Ależ mój mały Przyjacielu całego świata... tu idzie o mój honor i dobrą opinję. Oficerowie ze wszystkich prawie pułków i całe miasto znają dobrze Ali Mahbuba. Widziano przecie jak cię porwałem, a tamtemu chłopakowi porządnie przetrzepałem skórę. Teraz również widać nas z daleka na tej równinie. Jakże ja mogę zabrać cię ze sobą albo zdać sprawę z twojego zniknięcia, jeśli postawię cię na ziemię i pozwolę ci zemknąć do jakiejś mysiej dziury? Zamkniętoby mnie za to do więzienia. Sahib jest zawsze Sahibem. Bądź cierpliwy, a jak wyrośniesz — kto wie — może będziesz wdzięczny Ali Mahbubowi.