Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ VI

Wczesnym bardzo rankiem zwinięto obóz i Mawerickowie ruszyli drogą w kierunku Umballi. Droga ta biegła inaczej niż się spodziewał Kim, wyznaczając Lamie spotkanie w miejscu postoju karawany starej damy z Kulu. To też drepcąc przy wozie z bagażami pod krzyżowym ogniem uwag żołnierzy, Kim stracił nieco z pewności siebie, jaką miał ubiegłej nocy. Zauważył też, że pilnowany był ściśle z obu stron: przez ojca Wiktora z jednej, przez Bennetta z drugiej.
Około południa kolumna wojska zatrzymała się. Ordynans przybyły na wielbłądzie wręczył Pułkownikowi jakiś list. Ten przeczytał go i zaczął rozmawiać z majorem. Kim, oddalony od nich o jakieś pół mili wraz z tylną strażą, usłyszał nagle głuchy, radosny krzyk, który doleciał go po przez gęste tumany kurzu. Potem uderzył go ktoś w kark, krzycząc:
— Powiedz, skąd wiedziałeś o tem, ty mała odrobino szatana? Drogi ojcze, spraw, żeby nam to wyjawił.
Przyprowadzono go do łęku siodła Kapelana.
— No, moje dziecko, twoja przepowiednia z ostatniej nocy sprawdziła się. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby w Umballi wsiąść do pociągu i na jutro mamy stawić się do apelu.