Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego w Pekinie. Był to czerwono-złoty byk, pędzący z pochylonym łbem przez pole irlandzkiej zieleni. Do niego to wznosili Sahibowie swoje szklanki i wykrzykiwali coś na głos wśród wrzawy zmieszanych głosów.
Ale chociaż reverendissimus Artur Bennett zwykł był zawsze opuszczać namiot po pewnej ilości toastów — to dziś bardziej był utrudzony całodziennym marszem i ruchy jego były bardziej niepewne i chwiejne, niż zazwyczaj. Kim, uniósłszy w górę głowę, wpatrywał się uporczywie w swój „totem“ (świętość) stojący na stole, gdy nagle Kapłan, wychodząc z namiotu, nastąpił mu na prawą łopatkę. Przerażony chłopak zwinął się pod skórę namiotu i, tocząc się na bok, zwalił go z nóg, ten zaś, ponieważ był człowiekiem czynu, schwycił Kima za kark i omal z niego duszy nie wytrząsnął. Wtedy Kim kopnął go z rozpaczy w brzuch. Mr. Bennett jęknął i potoczył się na bok. Nie zwalniając jednak uścisku, wydobył się znów na wierzch i pociągnął Kima do swojego namiotu. Ludzie z pułku Mawericków byli znani zawsze ze swego nieuleczalnego, wypróbowanego kpiarstwa; Anglik uznał, że w tej chwili milczenie było rzeczą najbardziej wskazaną, dopóki śledztwo nie wyjaśni mu przyczyny całego zajścia.
— Cóż to — chłopiec! — zawołał, zaciągnąwszy swą zdobycz pod światło latarni. Potrząsnął nim i krzyknął srogim głosem:
— Co tutaj robisz? Jesteś złodziej! „Choor“? „Mallum“?
Jego znajomość hindostańskiego języka była bardzo ograniczona, wobec czego potłuczony i skwaszony niepowodzeniem Kim postanowił na razie przybrać narzuconą mu rolę. Przyszedłszy nieco do siebie, wymyślił na poczekaniu jakąś