Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czenia dokuczył mu kilkakrotnie w czasie marszu, przymawiając mu na temat gorliwości, jaka powinna cechować kapłana, więc Bennett, ażeby go zawstydzić, szedł, kulejąc, przez cały dzień razem z żołnierzami. Czarny strój, złoty krzyż przy dewizce od zegarka, ogolona twarz i czarny miękki kapelusz z szerokiem rondem były na całym obszarze Indji wystarczające, żeby go wyróżnić, jako świętobliwego człowieka. Zbliżywszy się do namiotu oficerskiego, padł zmęczony na krzesełko polowe i zdjął trzewiki. Trzech czy czterech oficerów zebrało się koło niego, żartując z jego bohaterskiego wysiłku.
— To co mówią ci biali ludzie, niema żadnej godności — rzekł Lama, przypatrując się temu obrazkowi. — Widzę tylko powierzchowność tego kapłana, ale sądzę, że jest uczony. Gdybym wiedział, że zna on nasz język, pomówiłbym z nim chętnie o tem, czego obaj szukamy.
— „Nie rozmawiaj nigdy z białym, dopóki jest głodny“ — rzekł Kim, cytując mu dobrze znane przysłowie. — Oni zabiorą się teraz do jedzenia i wątpię, czy byliby zadowoleni, gdyby im w tem przeszkodzono. Chodźmy teraz napowrót do naszego postoju, a po jedzeniu wrócimy tu znowu. To był z pewnością ten Czerwony Byk — mój Czerwony Byk.
Gdy czeladź starszej damy podała im kolację, byli obaj tak zamyśleni, że nikt nie odezwał się do nich. Zresztą służba nie chciała się im, jako gościom, naprzykrzać.
— A teraz — rzekł Kim, dłubiąc w zębach — wrócimy znów na tamto miejsce Ale ty, Świętobliwy, musisz przez chwilę zaczekać gdzieś na mnie, bo twoje nogi bardziej zmęczne są od